środa, 10 kwietnia 2013

Pobyt w szpitalu ICZMP w Łodzi...


Piszę z dużym opóźnieniem, bo wszystko wydarzyło się ponad miesiąc temu…Kilka razy zbierałam się do napisania, ale zawsze coś było ważniejsze…a teraz w końcu mam chwilę dla siebie, więc piszę, choć chciałabym te wydarzenia schować gdzieś do szuflady, nie da się, szczególnie teraz w obliczu tragedii jaka spotkała rodzinę Maciusia, wszystko wraca na nowo…
Nam się udało, udało się przejść przez to wszystko bez komplikacji, to prawdziwe szczęście! Jak pisałam wcześniej nasz pobyt w szpitalu zapowiadał się długi, początkowo mieliśmy „przeweekendować” , a dopiero w poniedziałek, miały zacząć się badania, ale na nasze szczęście jakieś dziecko się rozchorowało i wskoczyliśmy na jego miejsce. W środę przyjęcie,  w czwartek badania, morfologia i echo w uśpieniu, w piątek cewnikowanie, także mieliśmy fart, bo Wiktoria w  poniedziałek dostała mega katar i nici by były z cewnika.
Wiktoria znosiła wszystko dzielnie, wkucie, pobranie krwi, echo,  nawet to, że nie mogła nic jeść, ani pić, bo musiała być na czczo, zniosła bardzo dobrze, choć oczywiście nie obeszło się bez łez…Najgorsze było oddanie ją na salę, gdzie miało być przeprowadzone cewnikowanie.  Dzień wcześniej miałam rozmowę z profesorem, który mi wszystko wyjaśnił, choć  zdawałam sobie sprawę, z  niebezpieczeństwa i możliwych powikłaniach, prof. uspokoił, że takie rzeczy zdarzają się rzadko, ale musi mnie o wszystkim poinformować. W tym dniu cewnikowanie miała nasza „współlokatorka” Nataszka, słodka dziewczynka z rozbrajającym uśmiechem. Z bólem patrzyłam na igły w jej szyjce i  rączce. Nataszka domagała się mleka, a jej mama nie mogła jej go podać, bo musiał upłynąć jakiś czas po narkozie, a jakby tego było mało zaczęła wymiotować, ponieważ tak na nią podziałała narkoza, więc wszystko się opóźniło.  Biedna, tak się wymęczyła, nie dość, że gardełko miała podrażnione po intubacji, to jeszcze to… mówiłyśmy - najgorszy pierwszy dzień, byle mogłaby zjeść… potem leżenie, dziecko które dopiero niedawno postawiło pierwsze kroki chce chodzić, a nie może. Nie może, bo nóżka po wkuciu musi być przez 24h  w pozycji leżącej, żeby nie nastąpiły jakieś powikłania.
Przyszła kolej na nas… Wiktoria została wpisana jako pierwsza. Położyłam ją w wózeczku, otuliłam kocykiem, a pielęgniarka pozwoliła mi ją zawieź. Towarzyszył mi oczywiście mąż, bo bez niego byłoby mi ciężko. Wszystko było dobrze, do momentu gdy otworzyły się drzwi i podszedł do nas personel medyczny, a ja zobaczyłam to łóżko, na którym zaraz będzie leżała moja córeczka. Łzy  zaczęły napływać do oczu, choć powstrzymywałam się jak tylko mogłam. Wiktoria patrzyła na mnie przerażonymi oczkami, a ja do niej mówiłam: nie bój się słoneczko, zaraz zaśniesz, a ja będę tutaj na Ciebie czekała… ból jaki nam towarzyszył jest niedopisania. Gdybym tylko mogła wzięłabym to wszystko na siebie, dałabym się pokroić, żeby zaoszczędzić jej cierpienia. Pielęgniarka podała Wiktorii środek uspokajający i jak tylko zaczął działać, wzięła ją na ręce. Zobaczyłam wtedy jaka jest krucha,  moje małe słoneczko,  na tym stole wyglądała jak mała Calineczka. Drzwi się zamknęły i  wtedy coś w nas pękło i oczy zalały się łzami. Pisząc to ciężko jest nie ronić łez.
Pielęgniarka chciała nas pocieszyć, ale żadne słowa nie ukoiłyby naszego bólu. Wlekliśmy się jak cień za nią na górę, po czym oznajmiła, że czekamy na telefon i na pocieszenie dodała, że wszystko będzie dobrze, zaraz dostaniemy ją z powrotem,
„ idźcie coś zjeść, żebyście mieli siłę nią się zajmować” i tak zrobiliśmy, choć wszystko co teraz bym zjadła, stanęłoby mi w gardle. Wypiłam kilka łyków kawy, ale nie mogłam usiedzieć, na miejscu, Łukasz z resztą też… chwycił moją dłoń i powiedział, że idzie się czegoś dowiedzieć. Poszedł na dół, a ja udałam się do boksu. Ola, mama Nataszki rozumiała mnie jak nikt inny na świecie, bo przecież kilkanaście godzin temu, przeżywała to samo… Po chwili weszła pielęgniarka i oznajmiła, że jest już po wszystkim i że czeka na Panią dr i jedziemy po nią. Wszystko szumiało mi w głowie, powiedziałam: już? Wszystko dobrze? a ona: no tak, jedziemy po nią…  Łukasz już czekał na korytarzu. Jaką miałam radość w sercu, że najgorsze już za nami… jeszcze chwila i ją zobaczę… Za drzwiami rozległ się płacz, a my z niecierpliwością czekaliśmy… 
JEST!!!, JEST NASZA KRUSZYNKA…! Pochyliłam się nad nią, żeby zobaczyła, że jestem.  Teraz trzeba jakoś przetrwać ten czas, gdy nie będzie mogła jeść i wstawać. Zwilżałam jej smoczek wodą, aby choć trochę ukoić jej pragnienie, tłumaczyłam, że teraz rączka musi się napić, gdy Pani pielęgniarka podłączała kroplówkę… a ona patrzyła tymi swoimi mądrymi oczkami, jakby rozumiała wszystko co do niej mówię. Bałam się, że nie będzie chciała leżeć, bo Wiktoria jest z  tych dzieci, co nie usiedzą w miejscu, a przecież musi leżeć, dla swego dobra. Czytaliśmy jej bajki, układaliśmy klocki, puszczaliśmy piosenki i bajki na laptopie, mieliśmy spory arsenał ze sobą :)  Robiliśmy wszystko, żeby choć trochę umilić jej ten czas, a ona ku mojemu zaskoczeniu nie protestowała. Wiktoria dostawała 3 razy dziennie antybiotyk i zastrzyki przeciwzakrzepowe (clexane) w brzuszek (to jest normalna procedura po cewnikowaniu). Najgorsze dla niej były te zastrzyki, na pytanie czy bardzo bolą? pielęgniarka odpowiedziała, że tak, czuć dziwne uczucie rozpierania, więc z  przerażeniem patrzyłam na to wszystko, ale wiedziałam, że to dla jej dobra, a ona płakała, płakała z  takim żalem… Zastrzyki musiała brać tylko i aż przez 3 dni. W ostatnich dniach Wiktoria zaczęła mieć już wszystkiego dosyć. Była niespokojna, budziła się z płaczem w nocy, po czym siadała, wyciągała rączki i wołała mama, a ja byłam cały czas przy niej i robiłam co mogłam. Jednej nocy, było nawet tak, że budziła się co 10-15min, jak tylko zmrużyłam oczy, ona już siedziała, ale to pewnie było następstwem ząbkowania. Poszłam więc do lekarki, żeby jej coś dała, a Wiktoria jak tylko ją zobaczyła, w  płacz, tak już to wszystko co przeszła, odbiło się na jej psychice… Dostała syropek. Ola pomogła mi go podać (dziękuję), po czym zasnęła na jakieś 2-3godz. i znowu to samo. Prawie całą noc spędziła na mych rękach. 

 W poniedziałek wypisali Nataszkę i choć się cieszyłam, z żalem patrzyłam jak odchodzą, bo wiedziałam, że szybko się nie zobaczymy, ale nasz kontakt się nie urwał. Poznałam wspaniałych, ciepłych ludzi, którzy na zawsze pozostaną w mym sercu, a zwłaszcza Nataszka i jej dźwięczny głosik wołający am, ammmmmmmmm :D Mam przed oczami obraz, jak dziewczynki beztrosko bawią się razem...  Mam nadzieję, że będzie im dana jeszcze taka zabawa, w nieodległej przyszłości (Ola słyszysz?) :) 




  Dołączył do nas chłopczyk, ale niestety Wiktoria nie mogła się z nim bawić, bo miała straszny katar, a ja patrzyłam przerażona, żeby go tylko nie zarazić, bo wiedziałam, że też czeka na cewnikowanie. Jakby tego było mało, na oddziale panował rota, więc modliłam się tylko żeby Wiktoria nie złapała tego syfu i nie wychodziliśmy z nią z boksu i tak dotrwaliśmy do wtorku, a  w  środę nad ranem byliśmy już w domu. Wiktoria jak tylko zorientowała się, że jest w domu, tak bardzo się ucieszyła, zaczęła turlać się po łóżku, po czym usnęła jak gdyby nigdy nic -  bezcenna jest radość dziecka, a ja nie mogłam w to uwierzyć, że mamy to już za sobą…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz