Maciuś odszedł dziś w nocy...
Walczył dzielnie przez ponad 2tyg., poruszył tysiące serc i choć wszyscy się modlili i mieli wielką nadzieję, że się obudzi, Bóg zechciał inaczej...
Jedyne pocieszenie w tym wszystkim to, że już nie cierpi :(
Światełko do nieba dla Ciebie Aniołku (*) czuwaj nad swoją rodziną, szczególnie teraz w tym ciężkim okresie...
Boże daj im siłę!
Jedna z forumowych cioć (Ania) napisała dla Ciebie i Twojej wspaniałej mamy piękny wiersz, który tu przytoczę:
niedziela, 14 kwietnia 2013
czwartek, 11 kwietnia 2013
Pytania, które ciągle mnie nurtują…
Myślicie sobie pewnie, że super - wada jest operacyjna, prof.
Moll się podejmie…
ale to nie jest takie proste…!
Zastanawia mnie fakt, że mało informacji jest na ten temat,
zarówno jeżeli chodzi o samą wadę serca, jak i postępowanie, a przecież gdyby
taka operacja miałaby miejsce i gdyby się powiodła, byłaby to pionierska
operacja i na pewno byłoby to opisane, a tu cisza… kardiochirurdzy chwalą się
swoimi osiągnięciami, czyż nie? Dlaczego Warszawa i inne ośrodki w Polsce
milczą i nie kierują dzieci z tego typu wadą do prof. Molla, skoro on jest w
stanie przeprowadzić tego typu operację? Pani prof. Kawalec, Kierownik Kliniki
Kardiologii w CZD powiedziała, że poinformują mnie o ośrodkach, w których podejmą
się operacji, o ile będzie ona możliwa i co? Dziwne jest dla mnie to wszystko…?!
Rozumiem, że ośrodki walczą między sobą, ale w tym przypadku chyba nie w tym
rzecz…tu przecież chodzi o życie dzieci i z pewnością wskazaliby taki ośrodek,
a dlaczego milczą?! Pewnie sami w to nie wierzą… w związku z tym apeluję, o to aby zgłosili się do mnie rodzice, którzy
mają dzieci z tego typu wadą (TOF z zarośniętą drogą odpływu w prawej komorze, atrezją płucną i MAPCA's), u których nie można wykonać zespolenia systemowo-płucnego, ponieważ nie ma co z czym połączyć, ze względu na niewykształcone tętnice i zarośnięty pień płucnych, były operowane w Polsce i są po korekcie! Jeżeli ktoś czyta tego bloga i jest w podobnej
sytuacji, lub zna rodziców, którzy mają dzieci z tego typu wadą proszę o
kontakt (e-mail: krecikus84@gmail. com)
Oczywiście będę chciała nagłośnić sprawę, ale wszystko w
swoim czasie… puki co muszę zebrać konkretne informacje. W kolejnych postach umieszczę informacje o dzieciach z tego typu wadą, które udało mi się do tej pory uzyskać.
Nie wszystkie historie skończyły się szczęśliwie, dlatego z trudem przyjdzie mi
je opisać. Ostatnio trafiłam również na wpis taty, który miał dziecko z tą
wadą, chłopczyka i w lipcu ubiegłego roku, miał robioną unifokalizaję w Łodzi,
przez prof. Molla i niestety dziecko zmarło. Powiedzcie mi jak ja mam zaryzykować?
Gdybym wiedziała, chociaż o jednym dziecku, które było tutaj operowane i
przeżyło, byłabym w stanie zaufać, a w takiej sytuacji jak mam to zrobić? Ktoś
powie, że takie rzeczy się zdarzają, że przecież nie znam wszystkich
przypadków, nie mam dostępu do takich danych. Tak, to prawda, ale w
dzisiejszych czasach, człowiek, który dowiaduje się, że jego dziecko ma ciężką wadą,
w dodatku nieoperacyjną, gdzie szuka informacji? Przede wszystkim, w internecie
i choć niekiedy nie trzeba brać wszystkiego do siebie, bo dużo jest śmieci i nie
wszystko jest prawdą, jest to skarbnica wiedzy, przez którą zgłaszają się do mnie
kolejne osoby. Z pewnością są i tacy, którzy nie szukają informacji, nie chcą wiedzieć, nie korzystają z internetu, ale zapewne jest to mniejszość. Niestety rodzą się kolejne dzieci z tego typu wadą i choć jest
ich niewiele, są i trzeba im pomóc. Uważam, że razem nam się uda!!! Moim
marzeniem jest pomóc tym dzieciom i będę walczyć, bo chodzi tutaj też o życie
mojej córki!
Ktoś pomyśli, że zarzucam prof. kłamstwo, bo przecież prof. powiedział,
że są i po korekcie… nie, nie w tym rzecz, nie śmiałabym,
bardzo cenię takich ludzi i uważam, że polska kardiochirurgia jest na wysokim,
światowym poziomie, ale w przypadku tej wady, nadal myślę, że cała nadzieja w
USA i w prof. Hanleyu, który ma ogromne doświadczenie i duże osiągnięcia w takich operacjach. Prof. sam powiedział,
że takich dzieci jest niewiele, ale sądzę, że prędzej czy później trafiłabym na
nich, poza tym nie sądzę, że nie rozniosłoby się to , bez echa, no i zresztą
znalazłam dwie dziewczynki, tylko, że operowane w USA. Nie twierdzę, że prof.
Moll, nie przeprowadzał tego typu operacji, ponieważ unifokalizaja, jest zabiegiem
łagodzącym i różne są jego metody np. połączenie systemowo-płucne (zespolenie
metodą Blalock-Taussig, zespolenie centralne), banding tętnicy płucnej,
operację Brocka i wiele innych (http://www.kardiochirurgiadziecieca.cm-uj.krakow.pl/r17.pdf) z
pewnością każdy wybitny kardiochirurg je
wykonywał, pytanie jak to się ma w przypadku naszych dzieci? Dlatego apeluję o
zgłaszanie się rodziców.
To nie jest tak, że wymyśliłam sobie Stany… oczywiście
chciałabym móc operować córkę tutaj, gdybym miała tylko pewność, że ta operacja
ma szansę się udać…wiem, że 100% pewności nikt mi nie zagwarantuje, ale ja
muszę mieć pewność, że oddaje ją w najlepsze ręce! Powiem wam jedną rzecz:
wiem, że może być różnie…że nawet gdyby udało mi się wyjechać do tych Stanów,
operacja mogłaby się nie powieść, ale
wtedy wiedziałabym, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Inaczej byłoby jeżeli
operacja nie udałaby się tutaj w Polsce, całe życie miałabym wyrzuty, że mogłam
coś zrobić, a nie zrobiłam…taka jest różnica! Dlatego muszę ją skonsultować w
USA i jak tylko dostanę tłumaczenie wypisu, wysyłam pełną dokumentację, choć wiem,
że mogą powiedzieć, że się nie podejmą. Konsultacji nikt mi nie zabroni!!!
Każdy chce dla swojego dziecka jak najlepiej, dlatego myślę, że mnie rozumiecie.
Cieszę się jednak, że w razie czego gdyby coś się działo i trzeba byłoby
natychmiast interweniować prof. Moll jest w stanie podjąć ryzyko, bo Warszawa
nie zrobi nic… mam jednak nadzieję, że
uda mi się zawalczyć o Stany i Wiktoria wytrwa w takim stanie jakim jest, czyli
dobrym!
Matko Chrystusa czuwaj nad nami…
środa, 10 kwietnia 2013
Co powiedział profesor Moll?
W dzień wypisu
poszłam na rozmowę z profesorem. Łukasz
został z Wiktorią. Bardzo się
denerwowałam przed tą rozmową i układałam sobie w głowie pytania, które będę
chciała mu zadać. Ciężko było się do niego dostać, bo sekretarka robiła dziwne
problemy, choć wiedziała, że byłam umówiona. Na szczęście poratował mnie jakiś
doktor, choć ja już zwątpiłam, że uda mi się porozmawiać z prof. i kierowałam
się już do wyjścia. Anioły czuwają – miły Pan wybiegł za mną i zaczął wypytywać
o wadę serca, po czym stwierdził, że zna przypadek i kazał czekać, „prof. zaraz
z Panią porozmawia…” po chwili ujrzałam siwego Pana, o ciepłych oczach i miłych
rysach twarzy. To dla mnie prawdziwy zaszczyt móc porozmawiać z kimś, kto
uratował tysiące serc, malutkich serduszek.
Dzień
wcześniej była prezentacja wady Wiktorii, więc prof. doskonale wiedział z czym
przychodzę. Powiedział, że chce zrobić Wiktorii unifokalizację metodą Brocka
(czyli odtworzenie drogi wypływu z prawej komory, z dużych naczyń krążenia
obocznego), mówił coś również o zastawce. Zapytałam czy da się wykorzystać
tętnice płucne, (podczas cewnikowania ukazały się 2mm tętnice płucne, ze
szczątkowym 1mm pniem płucnym), odparł, że nie, że są bez znaczenia i że
wprawdzie jest przepływ, ale wsteczny. Powiedział,
że będzie to trudna operacja, ponieważ u Wiktorii naczynia krążenia obocznego,
zwężają się przy płucach i dla niej o tyle dobrze, że nie grozi jej raczej
nadciśnienie płucne, a dla niego gorzej, żeby to wszystko połączyć w całość,
wymaga precyzyjnych wyliczeń ciśnień w tych naczyniach. Myśli również o
korekcie całkowitej, tylko nie jest w stanie powiedzieć czy będzie możliwość zrobić
to w jednym etapie, czy będzie potrzebowała kilku, wszystko zależy od tego, czy
prawa komora będzie w stanie wytrzymać ciśnienie. Na pytanie czy robił takie zabiegi?
Odpowiedział, że tak. Zapytałam o statystyki. Czy są takie dzieci po korekcie?
To pytanie trochę go zdenerwowało, na co odp.: a dlaczego Pani pyta?
Odpowiedziałam: że chciałabym wiedzieć czy są, czy dopiero czekają i w jakim są
stanie? Odpowiedział, że w dobrym i że na szczęście mało jest takich dzieci z
tego typu wadą, ale są i takie po korekcie. Oczywiście nie mógł mi powiedzieć
kto, bo jest ochrona danych osobowych. Sam zaczął mówić o Stanach i prof.
Hanleyu, choć ja nie poruszałam tego tematu…powiedział, że nie da się zrobić
coś za jednym razem i żeby starczyło na całe życie, na co ja odparłam, że zdaję
sobie z tego sprawę, bo przy wadach złożonych za jakiś czas trzeba będzie coś
wymienić, poszerzyć, ale sam powiedział przecież, że myśli o jednym etapie…Poza
tym każdy organizm jest inny. Powiedziałam, że nam odradzają ingerencję
chirurgiczną i mówią, żeby nic z tym nie robić, co go zaskoczyło i powiedział,
że prędzej czy później Wiktoria będzie potrzebowała tej operacji, bo grozi jej
sinica i niedotlenienie. Zapytałam ile
jest w stanie wytrzymać na tym co ma, ponieważ niektórzy mówią, że są takie
przypadki, gdzie żyją nawet i 35 lat, bez ingerencji, a ja z kolei wyczytałam, że do 10 lat, odpowiedział
że nie wie ile, ale według niego Wiktoria nie wytrzyma 10 lat bez operacji.
Zmartwiła go również jej niska waga, bo na 1/5 roczne dziecko, ważyła zaledwie 8,400 i powiedział, że dobrze
by było gdyby przybrała jeszcze z 2kg. Zapytałam - No to kiedy prof. chciałby
operować? Na to prof. : W tej chwili nie wymaga ingerencji chirurgicznej,
jak saturacje zaczną spadać, stan się pogorszy… odparłam, że wtedy będzie miała
automatycznie niższe szanse... Jak stan się pogorszy, jej organizm może tego nie
wytrzymać, odparł, że nie chce długo czekać i że chciałby operować ją na nowej sali,
bo będą mieli lepszy sprzęt (w czerwcu ma ruszyć nowa kardiochirurgia) i że
chciałby, żeby to był okres mniej wirusowy, ale jak tylko będzie się coś działo,
mam niezwłocznie to zgłosić, to wtedy przyśpieszą.
Pobyt w szpitalu ICZMP w Łodzi...
Piszę z dużym opóźnieniem, bo wszystko wydarzyło się ponad miesiąc temu…Kilka razy zbierałam się do napisania, ale zawsze coś było ważniejsze…a teraz w końcu mam chwilę dla siebie, więc piszę, choć chciałabym te wydarzenia schować gdzieś do szuflady, nie da się, szczególnie teraz w obliczu tragedii jaka spotkała rodzinę Maciusia, wszystko wraca na nowo…
Nam się udało, udało się przejść
przez to wszystko bez komplikacji, to prawdziwe szczęście! Jak pisałam wcześniej nasz pobyt
w szpitalu zapowiadał się długi, początkowo mieliśmy „przeweekendować” , a
dopiero w poniedziałek, miały zacząć się badania, ale na nasze szczęście jakieś
dziecko się rozchorowało i wskoczyliśmy na jego miejsce. W środę
przyjęcie, w czwartek badania,
morfologia i echo w uśpieniu, w piątek cewnikowanie, także mieliśmy fart, bo
Wiktoria w poniedziałek dostała mega katar i nici by były z cewnika.
Wiktoria znosiła wszystko
dzielnie, wkucie, pobranie krwi, echo,
nawet to, że nie mogła nic jeść, ani pić, bo musiała być na czczo,
zniosła bardzo dobrze, choć oczywiście nie obeszło się bez łez…Najgorsze było oddanie ją na
salę, gdzie miało być przeprowadzone cewnikowanie. Dzień wcześniej miałam rozmowę z profesorem, który
mi wszystko wyjaśnił, choć zdawałam
sobie sprawę, z niebezpieczeństwa i możliwych powikłaniach, prof. uspokoił,
że takie rzeczy zdarzają się rzadko, ale musi mnie o wszystkim poinformować. W
tym dniu cewnikowanie miała nasza „współlokatorka” Nataszka, słodka dziewczynka
z rozbrajającym uśmiechem. Z bólem patrzyłam na igły w jej szyjce i rączce.
Nataszka domagała się mleka, a jej mama nie mogła jej go podać, bo musiał
upłynąć jakiś czas po narkozie, a jakby tego było mało zaczęła wymiotować, ponieważ
tak na nią podziałała narkoza, więc wszystko się opóźniło. Biedna, tak się wymęczyła, nie dość, że
gardełko miała podrażnione po intubacji, to jeszcze to… mówiłyśmy - najgorszy
pierwszy dzień, byle mogłaby zjeść… potem leżenie, dziecko które dopiero niedawno
postawiło pierwsze kroki chce chodzić, a nie może. Nie może, bo nóżka po wkuciu
musi być przez 24h w pozycji leżącej,
żeby nie nastąpiły jakieś powikłania.
Przyszła kolej
na nas… Wiktoria została wpisana jako pierwsza. Położyłam ją w wózeczku,
otuliłam kocykiem, a pielęgniarka pozwoliła mi ją zawieź. Towarzyszył mi
oczywiście mąż, bo bez niego byłoby mi ciężko. Wszystko było dobrze, do momentu
gdy otworzyły się drzwi i podszedł do nas personel medyczny, a ja zobaczyłam to
łóżko, na którym zaraz będzie leżała moja córeczka. Łzy zaczęły napływać
do oczu, choć powstrzymywałam się jak tylko mogłam. Wiktoria patrzyła na mnie
przerażonymi oczkami, a ja do niej mówiłam: nie bój się słoneczko, zaraz
zaśniesz, a ja będę tutaj na Ciebie czekała… ból jaki nam towarzyszył jest
niedopisania. Gdybym tylko mogła wzięłabym to wszystko na siebie, dałabym się
pokroić, żeby zaoszczędzić jej cierpienia. Pielęgniarka podała Wiktorii środek
uspokajający i jak tylko zaczął działać, wzięła ją na ręce. Zobaczyłam wtedy
jaka jest krucha, moje małe słoneczko,
na tym stole wyglądała jak mała Calineczka. Drzwi się zamknęły i wtedy
coś w nas pękło i oczy zalały się łzami. Pisząc to ciężko jest nie ronić łez.
Pielęgniarka chciała nas
pocieszyć, ale żadne słowa nie ukoiłyby naszego bólu. Wlekliśmy się jak cień za
nią na górę, po czym oznajmiła, że czekamy na telefon i na pocieszenie dodała,
że wszystko będzie dobrze, zaraz dostaniemy ją z powrotem,
„ idźcie coś zjeść, żebyście mieli siłę nią się zajmować” i tak zrobiliśmy, choć wszystko co teraz bym zjadła, stanęłoby mi w gardle. Wypiłam kilka łyków kawy, ale nie mogłam usiedzieć, na miejscu, Łukasz z resztą też… chwycił moją dłoń i powiedział, że idzie się czegoś dowiedzieć. Poszedł na dół, a ja udałam się do boksu. Ola, mama Nataszki rozumiała mnie jak nikt inny na świecie, bo przecież kilkanaście godzin temu, przeżywała to samo… Po chwili weszła pielęgniarka i oznajmiła, że jest już po wszystkim i że czeka na Panią dr i jedziemy po nią. Wszystko szumiało mi w głowie, powiedziałam: już? Wszystko dobrze? a ona: no tak, jedziemy po nią… Łukasz już czekał na korytarzu. Jaką miałam radość w sercu, że najgorsze już za nami… jeszcze chwila i ją zobaczę… Za drzwiami rozległ się płacz, a my z niecierpliwością czekaliśmy…
„ idźcie coś zjeść, żebyście mieli siłę nią się zajmować” i tak zrobiliśmy, choć wszystko co teraz bym zjadła, stanęłoby mi w gardle. Wypiłam kilka łyków kawy, ale nie mogłam usiedzieć, na miejscu, Łukasz z resztą też… chwycił moją dłoń i powiedział, że idzie się czegoś dowiedzieć. Poszedł na dół, a ja udałam się do boksu. Ola, mama Nataszki rozumiała mnie jak nikt inny na świecie, bo przecież kilkanaście godzin temu, przeżywała to samo… Po chwili weszła pielęgniarka i oznajmiła, że jest już po wszystkim i że czeka na Panią dr i jedziemy po nią. Wszystko szumiało mi w głowie, powiedziałam: już? Wszystko dobrze? a ona: no tak, jedziemy po nią… Łukasz już czekał na korytarzu. Jaką miałam radość w sercu, że najgorsze już za nami… jeszcze chwila i ją zobaczę… Za drzwiami rozległ się płacz, a my z niecierpliwością czekaliśmy…
JEST!!!,
JEST NASZA KRUSZYNKA…! Pochyliłam się nad nią, żeby zobaczyła, że jestem. Teraz trzeba jakoś przetrwać ten czas, gdy nie
będzie mogła jeść i wstawać. Zwilżałam jej smoczek wodą, aby choć trochę ukoić
jej pragnienie, tłumaczyłam, że teraz rączka musi się napić, gdy Pani
pielęgniarka podłączała kroplówkę… a ona patrzyła tymi swoimi mądrymi oczkami,
jakby rozumiała wszystko co do niej mówię. Bałam się, że nie będzie chciała
leżeć, bo Wiktoria jest z tych dzieci, co nie usiedzą w miejscu, a
przecież musi leżeć, dla swego dobra. Czytaliśmy jej bajki, układaliśmy klocki,
puszczaliśmy piosenki i bajki na laptopie, mieliśmy spory arsenał ze sobą :) Robiliśmy wszystko,
żeby choć trochę umilić jej ten czas, a ona ku mojemu zaskoczeniu nie
protestowała. Wiktoria dostawała 3 razy dziennie antybiotyk i zastrzyki
przeciwzakrzepowe (clexane) w brzuszek (to jest normalna procedura po
cewnikowaniu). Najgorsze dla niej były te zastrzyki, na pytanie czy bardzo
bolą? pielęgniarka odpowiedziała, że tak, czuć dziwne uczucie rozpierania, więc
z przerażeniem patrzyłam na to wszystko, ale wiedziałam, że to dla jej
dobra, a ona płakała, płakała z takim żalem… Zastrzyki musiała brać tylko
i aż przez 3 dni. W ostatnich dniach Wiktoria zaczęła mieć już wszystkiego
dosyć. Była niespokojna, budziła się z płaczem w nocy, po czym siadała,
wyciągała rączki i wołała mama, a ja byłam cały czas przy niej i robiłam co
mogłam. Jednej nocy, było nawet tak, że budziła się co 10-15min, jak tylko
zmrużyłam oczy, ona już siedziała, ale to pewnie było następstwem ząbkowania. Poszłam
więc do lekarki, żeby jej coś dała, a Wiktoria jak tylko ją zobaczyła, w płacz,
tak już to wszystko co przeszła, odbiło się na jej psychice… Dostała syropek.
Ola pomogła mi go podać (dziękuję), po czym zasnęła na jakieś 2-3godz. i znowu
to samo. Prawie całą noc spędziła na mych rękach.
W poniedziałek wypisali Nataszkę i choć się
cieszyłam, z żalem patrzyłam jak odchodzą, bo wiedziałam, że szybko się nie
zobaczymy, ale nasz kontakt się nie urwał. Poznałam wspaniałych, ciepłych
ludzi, którzy na zawsze pozostaną w mym sercu, a zwłaszcza Nataszka i jej
dźwięczny głosik wołający am, ammmmmmmmm :D Mam przed oczami obraz, jak dziewczynki beztrosko bawią się razem... Mam
nadzieję, że będzie im dana jeszcze taka zabawa, w nieodległej przyszłości (Ola
słyszysz?) :)
Dołączył
do nas chłopczyk, ale niestety Wiktoria nie mogła się z nim bawić, bo miała
straszny katar, a ja patrzyłam przerażona, żeby go tylko nie zarazić, bo
wiedziałam, że też czeka na cewnikowanie. Jakby tego było mało, na oddziale
panował rota, więc modliłam się tylko żeby Wiktoria nie złapała tego syfu i nie
wychodziliśmy z nią z boksu i tak dotrwaliśmy do wtorku, a w środę
nad ranem byliśmy już w domu. Wiktoria jak tylko zorientowała się, że jest w
domu, tak bardzo się ucieszyła, zaczęła turlać się po łóżku, po czym usnęła jak
gdyby nigdy nic - bezcenna jest radość
dziecka, a ja nie mogłam w to uwierzyć, że mamy to już za sobą…
Subskrybuj:
Posty (Atom)