Piszę z dużym opóźnieniem, bo wszystko wydarzyło się ponad miesiąc temu…Kilka razy zbierałam się do napisania, ale zawsze coś było ważniejsze…a teraz w końcu mam chwilę dla siebie, więc piszę, choć chciałabym te wydarzenia schować gdzieś do szuflady, nie da się, szczególnie teraz w obliczu tragedii jaka spotkała rodzinę Maciusia, wszystko wraca na nowo…
Nam się udało, udało się przejść
przez to wszystko bez komplikacji, to prawdziwe szczęście! Jak pisałam wcześniej nasz pobyt
w szpitalu zapowiadał się długi, początkowo mieliśmy „przeweekendować” , a
dopiero w poniedziałek, miały zacząć się badania, ale na nasze szczęście jakieś
dziecko się rozchorowało i wskoczyliśmy na jego miejsce. W środę
przyjęcie, w czwartek badania,
morfologia i echo w uśpieniu, w piątek cewnikowanie, także mieliśmy fart, bo
Wiktoria w poniedziałek dostała mega katar i nici by były z cewnika.
Wiktoria znosiła wszystko
dzielnie, wkucie, pobranie krwi, echo,
nawet to, że nie mogła nic jeść, ani pić, bo musiała być na czczo,
zniosła bardzo dobrze, choć oczywiście nie obeszło się bez łez…Najgorsze było oddanie ją na
salę, gdzie miało być przeprowadzone cewnikowanie. Dzień wcześniej miałam rozmowę z profesorem, który
mi wszystko wyjaśnił, choć zdawałam
sobie sprawę, z niebezpieczeństwa i możliwych powikłaniach, prof. uspokoił,
że takie rzeczy zdarzają się rzadko, ale musi mnie o wszystkim poinformować. W
tym dniu cewnikowanie miała nasza „współlokatorka” Nataszka, słodka dziewczynka
z rozbrajającym uśmiechem. Z bólem patrzyłam na igły w jej szyjce i rączce.
Nataszka domagała się mleka, a jej mama nie mogła jej go podać, bo musiał
upłynąć jakiś czas po narkozie, a jakby tego było mało zaczęła wymiotować, ponieważ
tak na nią podziałała narkoza, więc wszystko się opóźniło. Biedna, tak się wymęczyła, nie dość, że
gardełko miała podrażnione po intubacji, to jeszcze to… mówiłyśmy - najgorszy
pierwszy dzień, byle mogłaby zjeść… potem leżenie, dziecko które dopiero niedawno
postawiło pierwsze kroki chce chodzić, a nie może. Nie może, bo nóżka po wkuciu
musi być przez 24h w pozycji leżącej,
żeby nie nastąpiły jakieś powikłania.
Przyszła kolej
na nas… Wiktoria została wpisana jako pierwsza. Położyłam ją w wózeczku,
otuliłam kocykiem, a pielęgniarka pozwoliła mi ją zawieź. Towarzyszył mi
oczywiście mąż, bo bez niego byłoby mi ciężko. Wszystko było dobrze, do momentu
gdy otworzyły się drzwi i podszedł do nas personel medyczny, a ja zobaczyłam to
łóżko, na którym zaraz będzie leżała moja córeczka. Łzy zaczęły napływać
do oczu, choć powstrzymywałam się jak tylko mogłam. Wiktoria patrzyła na mnie
przerażonymi oczkami, a ja do niej mówiłam: nie bój się słoneczko, zaraz
zaśniesz, a ja będę tutaj na Ciebie czekała… ból jaki nam towarzyszył jest
niedopisania. Gdybym tylko mogła wzięłabym to wszystko na siebie, dałabym się
pokroić, żeby zaoszczędzić jej cierpienia. Pielęgniarka podała Wiktorii środek
uspokajający i jak tylko zaczął działać, wzięła ją na ręce. Zobaczyłam wtedy
jaka jest krucha, moje małe słoneczko,
na tym stole wyglądała jak mała Calineczka. Drzwi się zamknęły i wtedy
coś w nas pękło i oczy zalały się łzami. Pisząc to ciężko jest nie ronić łez.
Pielęgniarka chciała nas
pocieszyć, ale żadne słowa nie ukoiłyby naszego bólu. Wlekliśmy się jak cień za
nią na górę, po czym oznajmiła, że czekamy na telefon i na pocieszenie dodała,
że wszystko będzie dobrze, zaraz dostaniemy ją z powrotem,
„ idźcie coś zjeść, żebyście mieli siłę nią się zajmować” i tak zrobiliśmy, choć wszystko co teraz bym zjadła, stanęłoby mi w gardle. Wypiłam kilka łyków kawy, ale nie mogłam usiedzieć, na miejscu, Łukasz z resztą też… chwycił moją dłoń i powiedział, że idzie się czegoś dowiedzieć. Poszedł na dół, a ja udałam się do boksu. Ola, mama Nataszki rozumiała mnie jak nikt inny na świecie, bo przecież kilkanaście godzin temu, przeżywała to samo… Po chwili weszła pielęgniarka i oznajmiła, że jest już po wszystkim i że czeka na Panią dr i jedziemy po nią. Wszystko szumiało mi w głowie, powiedziałam: już? Wszystko dobrze? a ona: no tak, jedziemy po nią… Łukasz już czekał na korytarzu. Jaką miałam radość w sercu, że najgorsze już za nami… jeszcze chwila i ją zobaczę… Za drzwiami rozległ się płacz, a my z niecierpliwością czekaliśmy…
„ idźcie coś zjeść, żebyście mieli siłę nią się zajmować” i tak zrobiliśmy, choć wszystko co teraz bym zjadła, stanęłoby mi w gardle. Wypiłam kilka łyków kawy, ale nie mogłam usiedzieć, na miejscu, Łukasz z resztą też… chwycił moją dłoń i powiedział, że idzie się czegoś dowiedzieć. Poszedł na dół, a ja udałam się do boksu. Ola, mama Nataszki rozumiała mnie jak nikt inny na świecie, bo przecież kilkanaście godzin temu, przeżywała to samo… Po chwili weszła pielęgniarka i oznajmiła, że jest już po wszystkim i że czeka na Panią dr i jedziemy po nią. Wszystko szumiało mi w głowie, powiedziałam: już? Wszystko dobrze? a ona: no tak, jedziemy po nią… Łukasz już czekał na korytarzu. Jaką miałam radość w sercu, że najgorsze już za nami… jeszcze chwila i ją zobaczę… Za drzwiami rozległ się płacz, a my z niecierpliwością czekaliśmy…
JEST!!!,
JEST NASZA KRUSZYNKA…! Pochyliłam się nad nią, żeby zobaczyła, że jestem. Teraz trzeba jakoś przetrwać ten czas, gdy nie
będzie mogła jeść i wstawać. Zwilżałam jej smoczek wodą, aby choć trochę ukoić
jej pragnienie, tłumaczyłam, że teraz rączka musi się napić, gdy Pani
pielęgniarka podłączała kroplówkę… a ona patrzyła tymi swoimi mądrymi oczkami,
jakby rozumiała wszystko co do niej mówię. Bałam się, że nie będzie chciała
leżeć, bo Wiktoria jest z tych dzieci, co nie usiedzą w miejscu, a
przecież musi leżeć, dla swego dobra. Czytaliśmy jej bajki, układaliśmy klocki,
puszczaliśmy piosenki i bajki na laptopie, mieliśmy spory arsenał ze sobą :) Robiliśmy wszystko,
żeby choć trochę umilić jej ten czas, a ona ku mojemu zaskoczeniu nie
protestowała. Wiktoria dostawała 3 razy dziennie antybiotyk i zastrzyki
przeciwzakrzepowe (clexane) w brzuszek (to jest normalna procedura po
cewnikowaniu). Najgorsze dla niej były te zastrzyki, na pytanie czy bardzo
bolą? pielęgniarka odpowiedziała, że tak, czuć dziwne uczucie rozpierania, więc
z przerażeniem patrzyłam na to wszystko, ale wiedziałam, że to dla jej
dobra, a ona płakała, płakała z takim żalem… Zastrzyki musiała brać tylko
i aż przez 3 dni. W ostatnich dniach Wiktoria zaczęła mieć już wszystkiego
dosyć. Była niespokojna, budziła się z płaczem w nocy, po czym siadała,
wyciągała rączki i wołała mama, a ja byłam cały czas przy niej i robiłam co
mogłam. Jednej nocy, było nawet tak, że budziła się co 10-15min, jak tylko
zmrużyłam oczy, ona już siedziała, ale to pewnie było następstwem ząbkowania. Poszłam
więc do lekarki, żeby jej coś dała, a Wiktoria jak tylko ją zobaczyła, w płacz,
tak już to wszystko co przeszła, odbiło się na jej psychice… Dostała syropek.
Ola pomogła mi go podać (dziękuję), po czym zasnęła na jakieś 2-3godz. i znowu
to samo. Prawie całą noc spędziła na mych rękach.
W poniedziałek wypisali Nataszkę i choć się
cieszyłam, z żalem patrzyłam jak odchodzą, bo wiedziałam, że szybko się nie
zobaczymy, ale nasz kontakt się nie urwał. Poznałam wspaniałych, ciepłych
ludzi, którzy na zawsze pozostaną w mym sercu, a zwłaszcza Nataszka i jej
dźwięczny głosik wołający am, ammmmmmmmm :D Mam przed oczami obraz, jak dziewczynki beztrosko bawią się razem... Mam
nadzieję, że będzie im dana jeszcze taka zabawa, w nieodległej przyszłości (Ola
słyszysz?) :)
Dołączył
do nas chłopczyk, ale niestety Wiktoria nie mogła się z nim bawić, bo miała
straszny katar, a ja patrzyłam przerażona, żeby go tylko nie zarazić, bo
wiedziałam, że też czeka na cewnikowanie. Jakby tego było mało, na oddziale
panował rota, więc modliłam się tylko żeby Wiktoria nie złapała tego syfu i nie
wychodziliśmy z nią z boksu i tak dotrwaliśmy do wtorku, a w środę
nad ranem byliśmy już w domu. Wiktoria jak tylko zorientowała się, że jest w
domu, tak bardzo się ucieszyła, zaczęła turlać się po łóżku, po czym usnęła jak
gdyby nigdy nic - bezcenna jest radość
dziecka, a ja nie mogłam w to uwierzyć, że mamy to już za sobą…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz